czwartek, 26 lutego 2015

Garść autoportretów + kilka rad

Hej hej! Kurczę, znowu chciałam napisać notkę wcześniej i mi nie wyszło. Ale to nic, poprawię się.


Dzisiaj notka dość prosta i na luzie - pokażę wam kilka moich autoportretów, podpowiem jak je wykonywać bez statywu lub ze statywem, bez pilocika i z pilocikiem. Zaczynajmy!




A więc, może zacznę w ogóle od tego że do lata tego roku praktycznie nie robiłam sobie autoportretów. Robiłam je sobie dawniej, na początku mojej przygody z fotografią, czyli jakiś 6 lat temu. A potem przestałam, nie wiem dlaczego. Zawsze kiedy chciałam mieć zdjęcie, prosiłam o nie moją siostrę lub Adriana. Ja byłam mózgiem 'operacji' tzn wymyślałam pozę, ustawiałam aparat, a ktoś po prostu robił mi zdjęcie i to tyle.

Potem wpadłam na 'geeeeeenialny' plan. Klęcząc na podłodze przed moim oknem (brawa dla Oli za inwencję twórczą) kładłam aparat na parapecie i robiłam sobie zdjęcia. Super, co nie? Zwłaszcza że statyw do robienia zdjęć stał w kącie. Nie używałam go, bo bałam się, że nie utrzyma mojego aparatu. Raz przeczytałam, że pewnej dziewczynie aparat przewrócił się i coś stało się z obiektywem. To skutecznie odstraszyło mnie od robienia sobie zdjęć.









No tak. Potem nastąpiła chwila przerwy w moich autoportretach. Wróciłam do nich dopiero latem, kiedy z nudów bawiłam się makijażem i stwierdziłam, a co mi tam, porobię sobie kilka zdjęć.







Największym moim bólem był brak pilocika którym mogłabym wyzwalać migawkę. Aparat, który stał na parapecie i stosie książek (tak, nadal sądziłam że to bezpieczniejsze niż statyw) ustawiałam pod odpowiednim kątem, ustawiałam samowyzwalacz na 10 sekund po czym biegłam do krzesełka, na którym siedział miś na który skierowana była ostrość. Po czym siadałam na miejscu misia i bum! Tak powstały powyższe zdjęcia.

Statyw wciąż stał w kącie. Brawo Olu.


Przełomem był dzień, w którym zakupiłam pilocik i użyłam go po raz pierwszy.




Tak, te zdjęcia wciąż były robione na parapecie. Statyw stał w kącie.

Pewnego dnia w końcu stwierdziłam 'ok, spróbuję'. Wzięłam go do ręki, przykręciłam aparat i wiecie co? Nic się nie stało! :D Aparat twardo stał, wszystko było w porządku, co prawda wciąż patrzyłam na niego nieco nieufnie ale pozwoliłam sobie zrobić kilka zdjęć. Od tej pory używam go regularnie.











Jak widać, da się zrobić autoportrety bez statywu i bez pilocika, jednak wymaga to przede wszystkim cierpliwości. Komfort robienia sobie portretów przy pomocy pilocika wzrasta o milion razy, więc polecam się w niego zaopatrzyć. Kosztuje grosze na allegro, a dosłownie zmienia nasze życie na lepsze :) 


Kilka moich porad co do autoportretów:
1. Wpraw się w dobry humor - ulubiona muzyka w tle naprawdę nie zaszkodzi, pozwala się rozluźnić i dobrze się bawić
2. Dobry makijaż to podstawa - ładne konturowanie twarzy i dobrze kryjący podkład  pozwoli zaoszczędzić czas na poprawianie mankamentów cery w PS. Pamiętajcie, że aparat straszliwie zjada kolory, więc trzeba nałożyć wszystkiego trochę więcej niż zwykle.
3. Zadbaj o porządek w tle. Na moich początkowych zdjęciach można dostrzec bałagan w pokoju i mało jednolite tło, które niepotrzebnie odwraca uwagę. To nie jest fajne.
4. Zaakceptuj swoje wady i pokochaj swoje zalety - moja twarz nie jest idealna, ale jest jaka jest i pora to zaakceptować. Lubię swój kolor włosów i oczu, więc staram się podkreślać je na zdjęciach. Nie myślcie o sobie złych rzeczy. Często mam na sesji do czynienia z osobami które są dla siebie zbyt krytyczne i zupełnie tego nie rozumiem - większość wad, które w sobie widzicie, społeczeństwo które będzie oglądać zdjęcie i tak nie dostrzeże.
5. Nie bójcie się podglądać - jeśli miałabym wam polecić kogoś, kto robi sobie świetne autoportrety, to byłyby to Mone Photos, Klaudia Sus, Paula Cichosz i Sandra Górska. Podglądnijcie, jak one to robią i uczcie się! :)



To już tyle na dziś. Dajcie znać, czy wam się podobało :) Mam ogromną! nadzieję, że kolejna notka będzie już w niedzielę, ale zobaczymy czy mi się uda, bo weeekend mam trochę napięty.


Miłego sam na sam z waszym aparatem! :)


poniedziałek, 16 lutego 2015

Mam aparat i co dalej?

Hej hej! Co tam? Dziś jest poniedziałek, nie lubię poniedziałków. Zwykle są głupie, chodź akurat dzisiejszy był całkiem w porządku. Znalazłam nawet czas na napisanie notki, tak więc przychodzę do was z kilkoma zdjęciami i słowami.

Kiedy wybierałam moją pierwszą lustrzankę, a było to w 2011 roku, wydawało mi się, że kupno aparatu w zasadzie załatwi wszystko i więcej wydatków nie będzie. Nie wiedziałam jednak, że zakup aparatu, kiedy naprawdę interesujemy się fotografią, to otworzenie puszki Pandory. To jak studnia bez dna, zresztą myślę, że ten, kto interesuje się fotografią wie o czym mówię. Aparat, obiektywy, plecak/torba, karty pamięci, dyski na masę zdjęć, blenda, lampa, jeszcze więcej obiektywów, jeszcze lepszy aparat, tablet, komputer, programy graficzne, filtry... uwierzcie mi, mogłabym tak wymieniać do jutra. Zawsze znajdzie się coś, co trzeba kupić, bo coś się zepsuło, coś brakło, coś nam nie wystarcza.

Na początku byłam trochę zagubiona i nie bardzo wiedziałam, co kupić, więc kilka razy zdarzyło mi się wtopić pieniądze. Pomyślałam, że napiszę tutaj listę 5 rzeczy, w które naprawdę warto zainwestować pieniążki po tym, jak już kupimy aparat i nauczymy się go obsługiwać (myślałam że te słowa są zbędne, ale jednak niektórzy wymagają wszystkiego na piśmie).

Zaczynajmy!


1.  Blenda 
(ok. 60zł, Allegro)

Do czego jest blenda napisałam tu:
http://sloikpelenzdjec.blogspot.com/2015/02/blenda-z-czym-to-sie-je.html


Zapraszam do przeczytania postu, oglądnięcia zdjęć.



2. Porządna karta pamięci
(ok. 60-70zł, sklepy z gadżetami komputerowymi)




Na początku mojej przygody z fotografią zainwestowałam w jedną z tańszych kart pamięci jaką zaoferował mi przyjazny sklep. To nie skończyło się dobrze - karta była mała, w adapterze, który rozwalił się w środku aparatu. Na szczęście udało się go wyjąć w całości. Była też karta, z której zniknęły dane. Potem kupiłam kartę, która była ok, gdyby nie to, że miała wolny zapis.  Nie wytrzymałam z nią długo, więc po kilku tygodniach kupiłam jeszcze jedną kartę, tym razem już taką, która w pełni wystarczała mi pojemnościowo jak i prędkościowo.

Obecnie używam kart Sandiska, które jeszcze nigdy mnie nie zawiodły. Prędkość 45mb/s spokojnie wystarcza mi na seryjny zapis zdjęć RAW i JPG. Aparat nie zawiesza się, dane nie znikają w niewyjaśnionych okolicznościach. Polecam pojemność nie większą niż 16gb, bo w razie awarii lepiej stracić 16gb niż dane z całej karty o pojemności 32gb. Jednak jedna karta 32gb w mojej kolekcji jest i używam jej. Dostałam ją w gratisie z aparatem.

Tak, wiem że istnieją karty jeszcze lepsze niż te, które pokazałam. Ale skoro takie mi wystarczają i nadążają za moimi potrzebami, nie widzę sensu kupować lepszych. I tak nie wykorzystałabym ich możliwości. Błagam, nie kupujcie kart no-name z Allegro za kilkanaście złotych. To nie skończy się dobrze. Lepiej zainwestować raz, a porządnie, niż robić coś na pół gwizdka.

3. Adapter odwrotnego mocowania 
(kilkanaście złotych, Allegro)






 Adapter pozwala nam zamocować obiektyw 'tyłem do przodu'. Wykorzystując w ten sposób adapter otrzymujemy super obiektyw do zdjęć makro za naprawdę grosze. Zdjęcia makro które wykonałam tym sposobem:










4. Dobra torba
(ok. 50zł, Allegro)




Pisząc 'dobra torba' mam na myśli torbę, która będzie nieco usztywniona i pojemna, ale mała rozmiarowo - prezentowana na zdjęciu mieści aparat, dodatkowy obiektyw i w podłużnej kieszonce lampę błyskową/portfel. Ma jeszcze dwie dodatkowe kieszonki na ewentualny adapter odwrotnego mocowania, baterie i jakieś inne małe gadżety. Kupiłam ją zaraz po tym jak kupiłam aparat, wydałam na nią ok. 50 zł i muszę przyznać że to była bardzo udana inwestycja. Do tej pory jest w idealnym stanie, zamki wciąż działają, łatwo się czyści. Ma niespełna 4 lata i naprawdę mogę polecić ją każdej osobie, kto szuka małej, poręcznej torby. Marka Camrock bardzo u mnie zaplusowała.

Oczywiście nieco różni się wykonaniem od profesjonalnych toreb/plecaków, ale myślę że na początku spokojnie wystarczy każdemu amatorowi. Ja zabieram ją na każdą sesję i jestem baaaardzo zadowolona.

5. Jasny obiektyw



Prezentowane na zdjęciu szkło to Canon 85mm 1.8, ale pisząc 'jasny obiektyw' mam na myśli jakikolwiek jasny obiektyw, który da nam ładne rozmycie i pozwoli pobawić się efektami, rozmyciem tła, serduszkowym bokehem itp. To nawet może być tani ale dobry helios, który kosztuje na allegro kilkadziesiąt złotych. Z odpowiednim adapterem naprawdę na początek da radę. Zobaczycie różnice, między obiektywem kitowym, a jasną stałką i gwarantuję wam, zakochacie się w plastyce obrazu. :)


To już tyle na dziś. Dajcie znać co sądzicie o tego typu postach i o tym, o czym chcielibyście jeszcze poczytać. Wkręciłam się w blogowanie i bardzo mi się to podoba! :)

poniedziałek, 9 lutego 2015

Blenda - z czym to się je?

Hej hej! Tak jak zapowiadałam, zamierzam nieco systematyczniej prowadzić bloga, więc przychodzę dziś do was z notką na temat pierwszego gadżetu fotograficznego który sobie kupiłam.

Poznajcie moją blendę :)



Jest ze mną już od 2012 roku i muszę przyznać że wciąż wygląda świetnie. Jest to najzwyklejsza i najtańsza blenda 5w1 kupiona na allegro za jakieś 60zł. Miała oczywiście pokrowiec, ale no cóż, zgubiłam. Cała ja.
Moja blenda ma średnicę 110cm i jest okrągła. Zamek się nie zepsuł, nie jest porysowana, nigdzie się nie podziurawiła, nie mogę narzekać na jakość jej wykonania. Jednak najtańsze nie zawsze jest najgorsze.

Jeśli chodzi o rozmiary, warto kupić taką lub jeszcze większą. Im mniejsza blenda, tym mniejszy obszar zdjęcia zdołacie oświetlić.

Blenda w każdej swej odsłonie prezentuje się tak:

złota

biała

półprzezroczysta, działa świetnie jako dyfuzor.


srebrna, używana przeze mnie w 99% przypadków.

czarna.


No i tak jak napisałam - najczęściej używam blendy srebrnej. Ma to związek z tym, że daje moim zdaniem najbardziej neutralnej barwy światło. Czarna strona jest praktycznie bezużyteczna, ewentualnie można z niej zrobić mocny cień. Biała strona to kolejna strona której nigdy nie użyłam, z racji tego że bardziej odpowiada mi po prostu ta srebrna, a poza tym szczerze mówiąc, trzeba się nieźle namachać żeby cokolwiek nią odbić.
Środkowa część, to część której kilka razy użyłam, np na tym zdjęciu:


Jak widać, nie daje mocnego cienia, tylko delikatny, zmiękczony. Światło ładnie przenika przez półprzezroczysty materiał pozwalając uniknąć przepaleń i nieestetycznych plam.

Złota strona również była przeze mnie użyta kilka razy, nie umiem jednak znaleźć zdjęcia które obrazowałoby jej działanie. Zresztą, zobaczycie niżej jak działa jej odbicie. :)

Srebrna strona - używałam jej naprawdę w 99% przypadków. Większość zdjęć na moim FP jest doświetlanych właśnie srebrną stroną. Daje ładne, jasne światło, wygląda naturalnie i jest zdecydowanie moim ulubieńcem.


Tak prezentuje się doświetlanie zdjęcia srebrną, złotą oraz białą stroną:

zdjęcie bez blendy

zdjęcie ze srebrną stroną

zdjęcie ze złotą stroną

zdjęcie z białą stroną (niestety, różnicy prawie nie widać. jak mówiłam, trzeba się namachać)

Blenda przydaje się praktycznie cały czas, ale moim zdaniem, szczególnie pomocna jest podczas szarych dni, kiedy potrzebujemy na zdjęciach nieco rozświetlenia.




Dacie wiarę, że powyższe zdjęcia robiłyśmy kiedy padał lekki deszcz a niebo zakrywały okropne, szare chmury? :) Dzięki blendzie modelka jest ładnie rozświetlona, a odpowiednia obróbka zmienia zdjęcie z szaroburego na bardziej słoneczne.

Zaletą blendy jest też to, że pomaga robić efekt 'magicznych oczu' - światło odbijające się w tęczówkach podbija ich kolor sprawiając, że stają się bardziej widoczne, a jej odbicia nadają im blasku.

Dawniej w ogóle uważałam, że do trzymania blendy koniecznie potrzebna jest druga osoba, ale w końcu nauczyłam się trzymać ją sobie sama (brawo Olu!) i teraz mogę śmigać na sesję bez asystentów. Nie zawsze jest wygodnie, ale czego nie robi się dla fotografii? :)

Odpowiadając na pytanie, czy warto kupić blendę - warto x 1000!


Dobrze, tak więc to tyle na dziś :) Dajcie znać, czy post wam się spodobał.  Kolejny już pod koniec tygodnia. Trzymajcie się! :)