wtorek, 22 lipca 2014

Malta 2014

   Kiedy rok temu opuszczałam Maltę, obiecałam sobie, że wrócę na nią w następne wakacje. Nie mogło stać się inaczej. Lot zarezerwowaliśmy już w marcu, znajdując bardzo korzystną ofertę cenową. Zarezerwowaliśmy hotel poprzez hostel4you i pozostało nam jedynie czekać i odliczać dni do wyjazdu.

 Przyjazd.


   28 maja, tuż po godzinie 9, stawiliśmy się na krakowskim lotnisku. Średnio wyspani, ale pełni nadziei, że dzień, który się rozpoczął, będzie jednym z najlepszych dni w naszym życiu. Na strefie bezcłowej zakupiliśmy nieco alkoholu, gazet oraz wody i po godzinie czekania udaliśmy się do kolejki, by radośnie wkroczyć na podkład samolotu. Oczywiście lecieliśmy Ryanairem.








 Lądowanie było naprawdę twarde, ale kto by się tam przejmował, prawda? Najważniejsze, że byliśmy w końcu na upragnionych wakacjach. Po wyjściu z terminalu powitał nas taki widok:


   Dwadzieścia minut później załadowaliśmy się do na szczęście klimatyzowanego autobusu i udaliśmy się w stronę naszego hotelu. Rok temu mieszkaliśmy w uroczej miejscowości Bugibba, która była dość spokojną turystyczną bazą noclegową. Tym razem stwierdziliśmy, że potrzeba nam trochę życia i rozrywki, więc wybraliśmy hotel w imprezowej dzielnicy Malty - Peaceville.
   Jeżeli ktoś nie był wcześniej na Malcie, może mieć problemy ze zrozumieniem trasy autobusów. Na mapkach które dostają turyści nie ma dokładnych nazw przystanków, nie we wszystkich autobusach nazwy te się też wyświetlają za kierowcą, ogólnie to jeden wielki bałagan. Oczywiście przejechaliśmy nasz przystanek, dlatego musieliśmy się wracać (dobrze że autobusy odjeżdżają co 5-10 minut), potem godzinę szukaliśmy naszego hotelu, ale na szczęście udało się nam go znaleźć. O godzinie 17 rozpakowaliśmy walizki i zaliczyliśmy pierwszy spacer po okolicy. Wieczorem padliśmy na łóżka zmęczeni, spragnieni snu, i tutaj zonk...

W naszym hotelu byli Włosi. Dużo Włochów. Około 12 Włochów w wieku 18-25 lat, zajmujący dwa duże pokoje na tym samym piętrze. Ja nie wiem, czy oni coś ćpali, czy oni coś pili, ale nie wydaje mi się, bo mój tata mówi, że taka już włoska kultura... Wrzaski rozpoczęły się około północy i trwały do 6 rano, kiedy w końcu naprawdę zdenerwowana, wstałam z łóżka, ubrałam się i po prostu poszłam ich ochrzanić. Zrozumcie - gość leżał na łóżku i darł się jak zarzynane prosie zupełnie bez powodu, pod ich drzwiami można było po prostu ogłuchnąć.
Minę miał nietęgą kiedy mnie zobaczył, wydawało mi się, że nawet mu głupio było kiedy go ochrzaniłam, wzruszył tylko ramionami, stwierdził, że nie rozumie angielskiego ale chyba wiedział o co mi chodziło, bo nastała błoga cisza.


Mellieha Bay


Nieco niewyspani udaliśmy się na śniadanie.



 Oto przykłady śniadań. Oprócz tego można było też robić sobie grzanki, były jajecznice, omlety, kilka rodzajów szynki, sera, płatków do mleka, warzyw i owoców, jednak ja prawie codziennie jadłam to samo. Myślę że śniadania były adekwatne do ceny którą zapłaciliśmy razem z noclegiem, jestem nawet w stanie pokusić się o stwierdzenie, że były warte więcej.

Najedzenie spakowaliśmy torby i wyruszyliśmy w czterdziestominutową podróż na Mellieha Bay, największą plażę na Malcie. Skwar był niesamowity, naprawdę, wytrzymaliśmy tam bodajże dwie i pół godziny. Oto kilka zdjęć:




Coś jednak w tej plaży było nie tak, choć nie umiem dokładnie powiedzieć co. Może fakt, że była bardzo blisko drogi. Może to, że nie było tam dużych fal na które uwielbiam się rzucać. Nie wiem, w każdym razie, to była nasza jedyna przygoda z Mellieha Bay.
Powróciliśmy tym samym autobusem, tą samą czterdziestominutową trasą do hotelu. Trasa ma długość ok. 20km, ale autobus musi jechać po ostrych zboczach, wąskich drogach i zatrzymywać się na wielu przystankach, dlatego trwa to tak długo. 

Marsaxlokk

Marsaxlokk to największy port na południowej Malcie. Wybraliśmy się zobaczyć go po raz pierwszy w życiu. Po podróży do Valetty, która trwała jakieś 30 minut, przesiedliśmy się na kolejny autobus, tym razem w prawie godzinną podróż na południe.











Port był uroczy, pełny kolorowych łódek które są znakiem charakterystycznym Malty. Bardzo mi się podobał.

Sliema/St.Julians

To zdecydowanie moja ulubiona część wyspy. Miejsce, w którym mogłabym zamieszkać.













Jedliście kiedyś pizzę w McDonaldsie? Pycha!

  Niestety, ceny mieszkań są tam naprawdę wysokie, dlatego że zatoka St. Julians w sąsiedztwie Peaceville to w zasadzie serce rozrywkowe wyspy. Setki pubów, restauracji z kuchnią z całego świata, fastfoodów, miejsce przesiadki na inne autobusy, przepiękna zatoka oraz deptak, to wszystko sprawia, że ludzie chcą tam być.

Comino

Błękitna Laguna kusiła nas od pierwszego dnia, ale dopiero w sobotę, dzień przed wyjazdem zdecydowaliśmy się na nią pojechać. A w zasadzie popłynąć.











Bilet na Blue Lagoon kosztował 10 euro. W tej cenie otrzymywaliśmy popłynięcie oraz drogę powrotną, a podczas niej zwiedzanie okolicznych jaskiń, w których woda była niesamowita, choć nie tak niesamowita jak w samej zatoce, widocznej już z daleka. Podczas pobytu na Comino zaskoczyły nas dwie rzeczy. Pierwsza z nich, to ceny. Malta jest tanim krajem, ale nie spodziewaliśmy się, że na największej atrakcji turystycznej, za cudownie zbawienne zimne piwo wprost z chłodziarki wypełnionej pokruszonym lodem zapłacimy... 1 euro. Za granitę, czyli kruszony lód z sokiem owocowym, również zapłaciliśmy 1 euro. Za ciepły posiłek w postaci ogromnej tortilli z baranim mięsem - 4 euro. Uważam że to naprawdę malutko.
Druga rzecz, która mnie zaskoczyła, to fakt, że na malutką wysepkę Cominotto można było przejść morzem na piechotę. Wiele osób wpadło na ten pomysł, również i ja. Dzika przyroda którą mogłam tam podziwiać była niesamowita. No, może gdyby nie okropnie parzące meduzy na które trzeba było uważać, bo były  w s z ę d z i e.
Jest jeszcze jedna rzecz która mnie zaskoczyła, chyba najbardziej pozytywnie. Nie baliśmy się iść na godzinną wyprawę na drugą wysepkę, nie baliśmy się iść i zażywać kąpieli w chłodnej wodzie, jednocześnie zostawiając nasze rzeczy takie jak telefony komórkowe, portfele oraz aparat na naszych ręcznikach. Malta to bardzo bezpieczny kraj, dlatego ciężko tam o jakieś kradzieże i inne niecne występki.


Gozo 

Byliśmy pewni, że wizyta na Gozo zajmie nam cały dzień. Dwu i półgodzinna podróż w jedną stronę to nie byle co, uwierzcie mi. Tak czy siak, skończyło się na tym, że posiedzieliśmy przy Azurre Window jakieś 15 minut. Fale były tak ogromne, a może tak niespokojne, że naprawdę obawialiśmy się o nasze bezpieczeństwo. Nie chciałabym zostać zmyta do tej studni, więc szybko się stamtąd zwinęliśmy. Następne 3 godziny później byliśmy już w hotelu.



Dingli Cliffs

 Półtorej godziny jazdy autobusem (a wydawało się, że Malta to taki malutki kraj....) od naszego hotelu znajdowały się klify Dingli. Zaglądnęliśmy tam pewnego popołudnia. Kilkudziesięciometrowe przepaście w dół morza skutecznie pozbawiły mnie chęci podchodzenia do krawędzi.







Koty.


Kotów na Malcie jest multum. Serio. Wychodzisz z hotelu, kot. Idziesz do autobusu, kot. Idziesz na pizzę, kot. Idziesz na deptak - kilkanaście kotów. Znałam miejsce, w którym koty żyły, miały swoje domki i można było je nakarmić. Zrobiłam to dwa razy. Pewnego dnia jednak, wracając z zakupów, zgubiliśmy się (przeze mnie! :) ) i trafiliśmy w miejsce, w którym po prostu odjęło mi mowę. Trafiliśmy przed mały budynek, a pod tym blokiem, na maluteńkim ogródku, ktoś urządził kotom przytulny kącik.






Koty miały tam nawet światełka choinkowe świecące w nocy. Maskotki, pluszaki, kocie zabawki, dywan zamiast trawy oraz budki z imionami - to wszystko sprawiało, że te biedne, bezdomne zwierzaki mogły zaznać choć trochę normalności i przytulności. Następnego dnia poszłam w to miejsce zaraz po śniadaniu i udało mi się poznać kobietę, która zorganizowała to wszystko. Powiedziała, że w tym ogródku mieszka dwadzieścia trzy koty, a kawałek dalej jest ich jeszcze kilka. Miejscem, które znałam wcześniej, zajmuje się jej przyjaciółka. Pozwoliła mi nakarmić koty zakupioną przeze mnie karmą oraz trochę się ze zwierzakami pobawić. Znała historię każdego kota - np. jeden trafił na ulicę, bo właścicielka, Brytyjka, przyjechała na wakacje razem z nim i umarła. Biedny kot został na wakacjach już przez całe życie.



Uff. Ale się rozpisałam. Oprócz wyżej wymienionych miejsc byliśmy jeszcze w Valettcie, Popeye Village i kilka razy na plaży Golden Bay. Oto reszta zdjęć:









W drodze powrotnej przelatywaliśmy nad Tatrami:


Przypominam, że zeszłego roku dodałam podobny post, który możecie przeczytać tutaj.

7 komentarzy:

  1. Świetny post! Czytając relację i oglądając zdjęcia czułam jakbym tam była :) Dodawaj coś częściej na bloga, Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny post! Marzenie tam pojechać ! *.*

    OdpowiedzUsuń
  3. Super post i cudowne zdjęcia! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jaki aparatem robisz zdjęcia o tak pięknych kolorach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. samsung galaxy s3 + canon 500d i obiektyw 50mm 1.8 :)

      Usuń
  5. jestem ciekawa ile wydałaś na cały pobyt na Malcie, bo po Twoich zdjęciach aż chcę się tam jechać!! <3

    OdpowiedzUsuń