Singapur!
Kiedy pierwszy raz usłyszeliście o tym kraju? Pamiętacie? Ja
pamiętam. To było w 2010 roku kiedy natrafiłam na Youtube na kanał
AzjatyckiCukier. Oglądałam namiętnie WSZYSTKIE filmiki i dopisałam Singapur do
listy miejsc, które muszę kiedyś zobaczyć. Mało tego – Singapur znajdował się w
pierwszej piątce must see! Nigdy nie
pomyślałabym, że stanie się to tak szybko. Słyszałam o tym kraju jeden stereotyp – że
jest tak samo bajecznie piękny jak drogi. Trochę się bałam o nasz dość napięty
budżet ale zupełnie niepotrzebnie. Ceny były niewiele wyższe niż w Polsce,
jeżeli wiedziało się gdzie szukać.
Do Singapuru dostaliśmy się z Borneo liniami Air Asia. Lot
trwał trzy godziny i po raz pierwszy z podekscytowania nie mogłam zasnąć w
samolocie. O ile Filipiny i Malezja były miłym, podróżniczym widzimisię, tak
Singapur był absolutnym spełnieniem moich marzeń. Czułam się jak mała
dziewczynka wpuszczona do sklepu z zabawkami!
Singapur ma bardzo restrykcyjne zasady bezpieczeństwa, więc
zanim wyszliśmy na główną
halę lotniska zostaliśmy trzy razy przeszukani, czy nie
posiadamy na przykład gumy do żucia. Za jej użycie grozi w tym kraju mandat i
można ją kupić tylko na receptę w aptece. Kiedy w końcu byliśmy wolni, pierwsze
co kupiliśmy sobie kartę na metro. Karta nazywa się EZlink i kosztuje 12
dolarów singapurskich (1 dolar = 2.70zł). Do wykorzystania na przejazdy mamy 7
dolarów, reszta to depozyt. Kartę można doładować na każdej stacji metra za
dowolną kwotę.
Aplikacja, która bardzo pomogła nam w przemieszczaniu się po
Singapurze było gothere.sg . To odpowiednik naszego ‘Jak dojadę’. Dzięki niej
zaoszczędziliśmy mnóstwo czasu i raczej bezproblemowo poruszaliśmy się po całym
mieście. Największy problem w przygotowaniu tej podróży pojawił się przy
poszukiwaniu noclegu. Tutaj niestety dało się odczuć ceny – to, co na
Filipinach wydawaliśmy na miesięczny czynsz za pokój w hotelu z prywatną
kuchnią i super basenem z jaccuzzi, w Singapurze wystarczyłoby nam tylko na 3
noce w hostelu kapsułowym. Trochę się bałam takiej formy noclegu, ale okazało
się że zupełnie niepotrzebnie. Wszyscy w pokoju (czyli jakieś 16 osób XD) byli
bardzo kulturalni i nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Jeśli jesteście ciekawi
jak to wyglądało, odsyłam was na stronę internetową hostelu – Central 65.
Po zostawieniu rzeczy w naszych hostelowych szafkach, pomimo
dość późnej godziny (dochodziła 19.00, byliśmy już trochę zmęczeni)
stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać – uderzamy na centrum miasta! Poruszanie
się metrem z aplikacją było banalnie proste, do tego dostaliśmy jeszcze mapkę
wszystkich linii więc ani razu się nie pomyliliśmy i nie wysiedliśmy w złym
miejscu. Dojechaliśmy do centrum o 20 i po prostu szczęki nam opadły. Moim
zdaniem centrum Chicago jest piękne, owszem, ale centrum Singapuru po prostu
urywa tyłki.
Nawet nie będę się zbyt wiele na ten temat rozpisywać,
myślę, że zdjęcia pokażą wszystko lepiej niż opisałyby to moje słowa. Jestem
absolutnie zakochana w tym kraju i wiem że wrócę tam jeszcze nie raz.
Pierwszego wieczoru trochę się pogubiliśmy, ale obeszliśmy
całą dzielnicę biznesową dookoła. Chcieliśmy zobaczyć laserowe show które codziennie
odgrywane jest nad zatoką z hotelu Marina Bay, ale Dennis, singapurczyk którego spotkaliśmy
przypadkiem i który był zachwycony tym że może poznać turystów i że potrzebują
oni pomocy, skierował nas na pokaz świetlny do Gardens by the bay twierdząc że
to najlepsze co możemy zobaczyć. Tego wieczoru nie trafiliśmy tam, bo jak już
mówiłam, zgubiliśmy się po drodze, ale za to odnaleźliśmy słynny most w
kształcie DNA, posiedzieliśmy pod hotelem Marina Bay i obeszliśmy wszystko
dookoła.
Drugiego dnia zwiedziliśmy singapurskie Zoo, podobno
najlepsze na świecie. O nim będzie kolejna notka. Po Zoo byliśmy tak zmęczeni,
że nie daliśmy rady nawet kiwnąć palcem, więc spędziliśmy wieczór w jaccuzzi na
dachu naszego hostelu. Z tym jaccuzzi to trochę śmieszna historia – chcieliśmy
z niego skorzystać o godzinie 19, dach był otwarty dla gości do 23.
Powiedzieliśmy obsłudze że mamy ochotę na kąpiel, a oni powiedzieli że
dwadzieścia sześć stopni to za niska! Temperatura i że będzie nam zimno. Ale
cały dzień tak marzyliśmy o tym relaksie że nie odpuściliśmy i tak oto obsługa
napełniała wodą jaccuzzi przez godzinę tylko dla nas, ale dopięliśmy swego.
Trzeciego dnia porwaliśmy się na zobaczenie najciekawszych
rzeczy – China Town, Gardens by the Bay, Haji Lane, Marina Bay od środka,
ogrody botaniczne i Orchard Road. O ile udało się nam zobaczyć pierwsze cztery
miejsca bez żadnych przeszkód tak dwa ostatnie cele zostały zrealizowane w
połowie bo dość mocno padało. No cóż, taki mamy klimat. Jakoś mnie to nawet nie
zasmuciło, za roślinami nie przepadam a na odjechanie drogą Orchard Road nie
miałam pieniędzy. Mimo to fajnie było zobaczyć obok siebie wszystkie luksusowe
salony gigantów mody i pośmiać się z abstrakcyjnych cen niektórych rzeczy.
Jeśli chodzi o koszty, sprawa wygląda następująco – za
nocleg zapłaciliśmy 144S$, za czterodniowy transport 50S$. Porównując to do cen
transportu miejskiego w Warszawie nie można powiedzieć że wychodzi to jakoś ekstra
drogo. Do tego każdego dnia wydawaliśmy
po około 15S$ na jedzenie i wcale nie żałowaliśmy sobie przyjemności. Na stacji
metra Lavender Street znaleźliśmy Food Court, gdzie serwowano najpyszniejszą
chińszczyznę świata (oddałabym teraz wiele za jeszcze jeden posiłek stamtąd) i
przykładowo porcja ryżu, warzyw i kurczaka w miodzie kosztowała 4S$. Tylko
alkohol był mega drogi, więc przeżyliśmy czterodniową abstynencję. Ostatecznie
koszty na jedną osobę wcale nie wychodziły tak źle, śmiałabym powiedzieć nawet
że w porównaniu do Filipin przeżyłam miłe rozczarowanie.
Kilka ciekawostek na temat Singapuru:
1.
Jedzenie i picie w transporcie publicznym jest
absolutnie zakazane. Grozi za to mandat i to nie mały, bo 500S$. To samo ze
śmieceniem, paleniem, chodzeniem nago po własnym mieszkaniu i mnóstwem innych
rzeczy. Istnieje tam kara chłosty i kara śmierci.
2.
Klimat jest zabójczy, rano świeci mocne słońce,
potem pada, a potem znów wychodzi słońce. Wszystko paruje i cały Singapur to
jedna wielka sauna.
3.
Singapur ma opinię najczystszego państwa świata
i mogę tutaj przyznać rację, nie widziałam ani jednego śmiecia na ulicy.
Wszystko było jak od linijki. Nawet szczury chodzące wokoło Marina Bay wydawały
się jakieś takie porządniejsze niż nasz kuchenny szczur na Filipinach.
4.
Żeby posiadać samochód, trzeba mieć pozwolenie.
Ale jak już ktoś ma samochód, to nie łudźcie się że kupuje na przykład Opla ;)
Na ulicach przeważają nowiuteńkie BMW, Mercedesy i wszystkie inne luksusowe
samochody. Warto wspomnieć o tym że auta są tam super drogie bo doliczane jest
do nich cło w wysokości 100% a do tego jeszcze podatki.
5.
Tempo życia jest wykańczające i społeczeństwo
jest w dużej mierze nastawione na konsumpcjonizm. Jeśli chodzi o przyrost
naturalny, polecam poczytać bloga Azjatycki Cukier. Jeśli nie masz pieniędzy by
zapewnić swojemu dziecku wszystko co najlepsze, lepiej kup sobie nową torebkę.
6.
Bezrobocie wynosi około 3%. Nikogo nie dziwi
widok osiemdziesięciolatki pracującej w McDonaldsie. Serio.
Podsumowując – Singapur na sto procent podbił moje serce i
wyjeżdżałam z niego ze łzami w oczach. Nigdy wcześniej nie czułam się tak
zauroczona dosłownie wszystkimi otaczającymi mnie rzeczami. To było zdecydowanie najlepsze miejsce które
odwiedziłam w swoim życiu i nie wyobrażam sobie tam nie wrócić.
Centrum biznesowe:
Haji Lane:
to urocza, wąska uliczka pełna oryginalnych butików i przepięknych, kolorowych murali.
China Town:
i mój ulubieniec,
Gardens by the bay:
ale zazdroszczę takiej wycieczki! :)
OdpowiedzUsuńJak fajnie, że dodałaś nowy wpis! Bo już straciłam nadzieję, a ostatnio na maxa rozczytałam się w Twoich "podróżniczych" notkach. Fajnie jest tak poczytać i dzięki temu też zobaczyć kawałek świata. I mimo, że tylko na zdjęciach, to jednak kiedy czyta się Twoje notki można poczuć jak wspaniałe miejsca odwiedzasz. Przy tym wpisie było tak samo, a zdjęcia? Jedno wielkie wow! Musiałam je odpalić w większym rozmiarze, bo te bezpośrednio na notce mi nie wystarczały :D
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że będziesz się częściej tutaj pojawiać! Pozdrawiam :)))
Zazdroszki w h*j ! Mega przygoda zycia :)
OdpowiedzUsuń